Atole Malediwów (Nuras.info 9/2010)

Malediwy

Turkusowo - szafirowy Ocean Indyjski, pełen atoli z wyspami, na których z białego piasku wyrastają palmy... Czego chcieć więcej? Ano butli na plecach, dobrych miejsc nurkowych i żeby za bardzo nie wiało.

Około 500 km od południowego brzegu Indii leży kraj wyspiarski tworzący archipelag. Słynne Malediwy. To właśnie tu, rząd tego Państwa obradował pod wodą, by zwrócić uwagę świata na problem znikania wysp pod wodą. Nam, nurkom nie trzeba przedstawiać Malediwów. Większość z nas słyszała o tych zapierających dech w piersiach nurkowaniach pośród atoli i kanałów, gdzie w silnych prądach często można natknąć się na duże ryby, takie kilku metrowe nawet.

Archipelag muzułmańskiej w ponad 99% Republiki Malediwów składa się z około 1190 wysp, należących do 26 atoli (atol-typ płaskiej wyspy koralowej położonej na oceanie) wyrosłych na podmorskim łańcuchu wulkanicznym, który ciągnie się aż przez 820 km z północy na południe i 120 km ze wschodu na zachód. Z blisko 2000 wysp tylko 202 są zamieszkałe przez niecałe 400 tysięcy ludności. Obliczając łączną powierzchnię lądową archipelagu, wychodzi nam 298 km2.

Mnie i Roberta nie trzeba było wielce zachęcać. Poszukaliśmy wśród wielu ofert takiej, która najbardziej odpowiadała nam finansowo. Co tu dużo mówić, była chyba najtańszą. W Polsce zima dawała się ostro we znaki, na prawie wszystkich możliwych akwenach rozkwitali zakochani w zanurzeniach pod lodowych nurkowie, a my wyruszyliśmy przez Frankfurt i Qatar do Male, stolicy Republiki Malediwów.

Zaczyna się nasza przygoda. W samolocie rozmawiamy ze stewardessą-Polką, z którą potem na lotnisku robimy sobie zdjęcie. Czeka tu na nas Malediwianin i skrzętnie zbiera grupę 8 osób. Gdy już jesteśmy wszyscy, okazuje się, że lecimy dalej i po godzinie spędzonej w przestworzach, lądujemy w miejscowości i wyspie Huvadhoo. Tu czeka na nas właściciel łodzi. Po przywitaniu przechodzimy kawałek i już jesteśmy nad oceanem. Ładujemy się do "krypy", którą płyniemy do docelowego statku - domu: Galileo, na którym spędzimy najbliższy tydzień.

Pytam Thomasa, właściciela łodzi, gdzie będziemy nurkować i co możemy zobaczyć. Odpowiada, że nie wie, bo będziemy nurkować "dziewiczo", w miejscach, w których on sam jeszcze nie był. Wziąłem to za dobry żart. Safari za nie małą w końcu kasę, a gość mówi, że nie wiadomo co i gdzie. Nie może być! Tym czasem, po lekkim zamieszaniu z zakwaterowaniem i przeprowadzkach, dostaliśmy z Robertem kabinę nr 5. Nienajgorzej wyglądała, choć klimatyzator działał słabiutko, żeby nie powiedzieć fatalnie.

Zjedliśmy lunch i w międzyczasie dobiła reszta podróżników-odkrywców. Na statku mięliśmy aż 5 lekarzy różnych specjalności, a w sumie było nas 13 nurków, 2 przewodników i załoga składająca się z tubylców i jednego obywatela Sri Lanki. My zaś reprezentowaliśmy Austrię, Niemcy, Holandię, Finlandię, Francję, Australię i Polskę.

Nie możemy doczekać się już pierwszego zanurzenia

Malediwy

Nie możemy doczekać się już pierwszego zanurzenia, a okolica wygląda bardzo kusząco. Wreszcie jest gong na odprawę. Pierwszy briefing jest dłuższy od pozostałych. Słuchamy o zasadach i warunkach panujących pod wodą. Każdy obowiązkowo musi mieć bojkę i umieć z niej korzystać, co prezentujemy na zakończenie check dive'a. Jeśli kogoś "wywieje", po wynurzeniu ma dopompować bojkę, by wyprostowana była widoczna z daleka. Wreszcie wskakujemy do wody.

Nie przekraczamy 15 m głębokości, sprawdzamy wyważenie i widoczność. Wizura sięga 15 metrów, a temperatura wody wynosi 29oC. Widzimy dużo narybku w ławicach, pływamy z jack fish, pipe fish, czy trigger fish. Przy piaszczystym dnie napotykamy sułtanki i jaszczurniki. Jest też blue fin trevally fish. Po niespełna 30 minutach strzelamy bojkę, wisimy przepisowe 3 minuty na przystanku bezpieczeństwa, wynurzamy się i sprawnie dostajemy na pokład łodzi nurkowej, która po nas podpływa.

Po zakończonym dniu, łódź nurkowa dobija do Galileo i płynie przywiązana do rufy. Załoga nabija butle, by były gotowe na następny poranek. Decydujemy się na nitrox i już do końca safari nurkujemy na 32% mieszance. Teraz zaś odpływamy z South Huvadhoo Atoll do Kalenaa Kandu. Gong obwieszcza o kolacji, którą pałaszujemy szybko i z zaciekawieniem. Jedzenie do końca wyprawy jest smaczne, choć trochę monotonne. Wciąż jemy ryby, jakie uda się złowić załodze podczas rejsu. Duży plus - zawsze są świeże i świetnie przyrządzone. Radość pierwszej kolacji ulatnia się, gdy dowiadujemy się, że wszystkie napoje, prócz wody, są płatne i to słono! Cola, piwo, czy mirinda kosztują po 4 euro za buteleczkę... Masakra... Butelka wina, to już wydatek 30 euro.

Maatushi Kandu i unamadhua Giri

Malediwy

Nie do końca jeszcze wyspani, wstajemy po 7-ej na briefing, po którym płyniemy na ranne zanurzenie. Wskakujemy w grupie, ale już po chwili jesteśmy sami z Robertem. Nie przekraczamy 25 metrów głębokości. Prąd jest zmienny, a widoczność dochodzi do 15 metrów. Obserwujemy błazenki zaciekle broniące swojego terytorium. Jest Indian baner fish, swoista dla Oceanu Indyjskiego oraz trigger fish i buterfly fish.

Po wyjściu czeka n nas obfite śniadanie. Zastanawiamy się, co by było, gdyby na łodzi przebywał komplet nurków (16). Jest nas o 3 mniej, a miejsca przy stole na styk. Ledwo się mieścimy. Za to czeka już na nas tuńczyk w naleśniku, pomidory z serem, kilka dżemów i miód. Podają też jajka sadzone dla chętnych. Korzystamy codziennie z tego zaproszenia. Popijamy wstrętnie smakującą herbatą, która nie znajduje już później zwolenników i kawą, która zabija smak odsalanej wody. Posiłki jemy zawsze na pokładzie, gdzie jest cień. Słońce praży, jest gorąco i wilgotno.

Nasz statek przepływa znów kawałek i nurkujemy w grupie z Michaelle z Australii i Kenem z Finlandii. Miejsce to Maatushi Kandu. Jest lepiej niż przed śniadaniem. Ciekawe ukształtowanie rafy ukazuje nam duże groupery i lucjusze. Obserwujemy unicorn fish z jej charakterystycznym "rogiem", jak u jednorożca. Znów są błazenki, ale tym razem dłuższą chwilę poświęcamy przyglądaniu się endemicznemu gatunkowi regionu: Maledives Anemon fish.

Ostatnie zanurzenie tego dnia wykonujemy na Funamadhua Giri i pływamy wśród ławicy jack fish, obserwujemy mniejsze ryby, walczymy z prądami, które bywają tu wyjątkowo silne. Przez chwile towarzyszą nam charakterystyczne blue fin trevally, które mogą dochodzić do ponad metra długości. Jak sama nazwa wskazuje, mają błękitne płetwy (zwane płetwami elektrycznymi-iskra elektryczna), a ciało pokryte licznymi niebieskimi i czarnymi plamkami. Z ciekawostek zaś, Ken gubi pas balastowy, który szybciutko osiąga dno, musi wrócić po zamiennik, a pas zostaje później szczęśliwie (dla portfela Kena) wyłowiony.

Po kolacji Robert prezentuje filmy z podwodnych eksploracji wraków Bałtyku. Zagraniczniacy są zdziwieni ilością i opowieściami. Prawie nikt z nich nie nurkował w wodzie o temperaturze poniżej 180 C, a co dopiero poniżej 50 C!! Chętnie jednak uzupełniają braki w wiedzy o naszym pięknym, acz zimnym morzu. 

Hina Tila

Malediwy

Kolejny dzień mija schematycznie, jednak pierwszy poranny nurek jest bardzo sympatyczny. Nurkujemy na Hina Tila i napotykamy żółwia. Jest na wyciągnięcie ręki. Obserwujemy go długo, odprowadzając wzrokiem, ukrytym za szkłem masek. Mamy też szczęście i pośród tajemnic skrywanych przez bogate życiem rafy, zauważamy czerwony ukwiał bąbelkowy (winogrono), a pośród niego błazenki.

Po śniadaniu i przerwie wskakujemy do wody w miejscu o nazwie Kuredhoo Kandu. Jest bardzo silny prąd, a jak to na silne prądy przystało, powinny gdzieś tu być rekiny. Walcząc wyczerpująco omiatamy przestrzeń wokół nas, a widoczność jest bardzo dobra, bo przekracza 30 metrów. Schodzimy głębiej i spostrzegamy 2 rekiny, białopłetwego i rafowego. Mają ponad metr długości i zachowują dystans. Nie mamy szans dopłynąć bliżej, to one decydują o odległości, jaka nas dzieli. Pomijamy raczej małe rybki i po chwili, nieopodal, przepływają barrakudy. Kończymy nurka, puszczając bojkę i po przystanku bezpieczeństwa wypływamy na powierzchnię. Grupa rozciąga się na przestrzeni kilkuset metrów, a nasza łódź zbiera wszystkich sumiennie i w miarę szybko.

Wieczorny nurek jest średni, jednak zaraz po nim wskakujemy z Robertem do wody (w ABC) i przepływając dobre 100 m wychodzimy na brzeg malutkiej, bezludnej wyspy. Obchodzimy ja w 15 minut wraz z Kenem, który rzucił się w pogoń za nami. Biały piasek i kilka palm. Przypatrujemy się bezkonkurencyjnie szybkim krabom na piasku, podziwiamy muszelki i czarnego, smukłego ptaka bez nazwy, wielkości gołębia. W końcu głodni i zmęczeni wracamy na Galileo.

Jemy kolację i dyskutujemy o szansach medalowych Justyny Kowalczyk. Decydujemy się na wspólny zakup butelki wina, która starcza nam na dwa dni. Wieczorami, wśród naszej "szczęśliwej 13-tki", staramy się opowiadać dowcipy. Choć z angielskim, w wykonaniu tylu obcokrajowców jest średnio, to jednak, niektóre wywołują salwy śmiechu. Jak np. ten: Są trzy białe śmierci: cukier, sól i lekarz (w białym kitlu). Ciekawe, że we wszystkich krajach myślą podobnie...

28 luty

Malediwy

Jest 28 luty 2010 r., Justyna zdobywa złoto, a my, jak zwykle nurkujemy przy atolach. Standardowy briefing. Thomas mówi nam tyle, co zwykle:
- Nurkujemy tu przy tym atolu. Wskakujemy szybko do wody i schodzimy na około 30 m. Powinny być rekiny. W zależności od tego, jaki (z jakiego kierunku) będzie prąd, to popłyniemy w lewo, albo w prawo. Szukamy kanału.
- Na co możemy liczyć pod wodą? - Pytam.
- Nie wiem. Nigdy tu nie nurkowałem. Ta wyprawa jest dla mnie dziewicza, poznaję nowe atole Malediwów. - Odpowiada Thomas.
- A czy jest szansa na spotkanie rekina wielorybiego? - dociekam...
- Wątpię, ale może zobaczymy rekiny młoty...

Jak się później okazało, Thomas nie żartował i za nasze pieniądze sprawdzał sobie nowe miejsca nurkowe. I choć pływa po Malediwach od blisko 30 lat, choć posiada duże doświadczenie i jest dobrym nurkiem, to jednak chcielibyśmy zobaczyć coś więcej niż w Egipcie. Każdy kto płaci za takie safari chce nurkować w sprawdzonych miejscach. Owszem, kilka nurków, tzw. dziewiczych jest ze wszech miar na miejscu, ale nie wszystkie!

W tym ostatnim dniu lutego zaliczamy 3 kolejne zanurzenia. Podziwiamy szybkie i sprawne rekiny, przyglądamy się majestatycznym orleniom i pływamy z żółwiami. W miejscu Villingili Kandu prąd jest tak silny, że wygina mój hak i oderwawszy się od rafy "lecę" w nieznane. Robert błyskawicznie dołącza do wspólnej "wędrówki". Wieczorny nurek jest light-owy. Na Maddhoo Housereef przebywamy w oceanie ponad godzinę. Prąd jest bardzo delikatny, a dzięki temu możemy spokojnie przyglądać się przeróżnym przedstawicielom fauny i flory. Skrzydlice, jak zwykle nie boja się nikogo i pozwalają naprawdę na bliskie spotkanie. Błazenki nerwowo kontrolują nasze poczynania, a my podziwiamy duże i kolorowe małże.

Wieczorem niespodzianka. Może Thomas trochę się zreflektował, że grupa jest średnio zadowolona i podpłynął do nie dużej, bezludnej wyspy... Motorówką, na raty, poprzewoził nas na kawę z babką (taką z mąki). Obchodzimy wyspę. Szukamy cienia, bo na piasku dzikiej plaży jest niemiłosiernie gorąco. W końcu lądujemy w wodzie (ja - nie zdejmując T-shirta) i wystają nam tylko głowy.

Noc daje wytchnienie od słońca, a sen regeneruje siły fizyczne.

4 nurkowania, w tym nocne

Malediwy


Dziś czekaja nas 4 nurkowania, w tym nocne. Na rannym zanurzeniu mamy szczęście. Obok przepływa rekin white tip. Jest oddalony zaledwie o 5-6 metrów i możemy się mu dokładnie przyjrzeć. Są inni jego koledzy, ale już o wiele dalej. Widoczność około 40 m. Nadpływają duże tuńczyki, które wielkością nie ustępują zbytnio rekinom. Przez chwile gonimy żółtą nadymkę i podziwiamy orlenie. Drugi nurek jest nieciekawy. Trzecie zanurzenie jest bardzo fajne. Naliczyłem ponad 20 rekinów, z których jeden, metrowy, przepłynął w odległości 3 metrów. Na przystanku bezpieczeństwa, właściwie na sam koniec, nadpływa kilkanaście delfinów. Trzymają się na granicy wzroku (jakieś 40 m od nas). Płyniemy ile sił w nogach, w ich kierunku. Znikają nam z pola widzenia i natychmiast wynurzamy się, by odprowadzić je, odpływające, w znanym tylko im kierunku. Słychać i widać entuzjazm nurków, którzy wcześniej skończyli i z wysokości łodzi podziwiali te sympatyczne ssaki.

Przed nami nocne zanurzenie. Dopytujemy się ile osób jest zainteresowanych i gdzie będziemy nurkować. W końcu połowa grupy schodzi do wody. Przewodnik tłumaczy, co i jak, ale nie schodzi z nami, twierdząc, że tu jeszcze nie nurkował. Trochę się martwimy. Najbardziej doświadczonym nurkiem jest teraz Robert (DM), a po nim Michaelle i ja. Mamy nurkować maksymalnie 40 minut i nie schodzić poniżej 20 m. Prąd jest prawie nie wyczuwalny. Wraz z Robertem prowadzimy naszą grupę najodważniejszych nurków. Miejsce nieciekawe (Aaraisathaa). Zniszczone przez tsunami przed kilku laty. Szaro i buro, i bardzo mało życia. Musimy się nieźle naświecić latarkami, by coś wypatrzeć. W końcu zauważamy sporą unicorn fish, a po chwili podpływa do nas pipe fish. Są jeszcze jakieś zielono-czerwone ryby, które można spotkać tylko w nocy. Dajemy znak, że minęła 37 minuta nurkowania i wypłycamy do 5 m. Przystanek bezpieczeństwa daje nam możliwość obserwowania grupy, z której ktoś próbował puścić bojkę z ponad 10 m głębokości i mu się zaplątała. Lekko się zdenerwowaliśmy, ale własnymi siłami zagraniczniacy dali sobie radę.

Przepływamy już w kierunku wyspy z lotniskiem, z którego już za 3 dni odlecimy do kraju. Zostały nam dwa dni nurkowe. Odprawa jest dziś o 5.30. Mamy niby zobaczyć rekiny młoty, a to tutaj możliwe jest tylko o brzasku dnia. Jest jeszcze szaro, gdy ubieramy się w pianki i sprawdzamy nasz nitrox. Po chwili wskakujemy i zwartą grupą schodzimy na 35 m. Płyniemy pod prąd za przewodnikiem. Nie jest lekko. Nie dość, że rano, bez śniadania, to jeszcze pod prąd?

Walczymy tak dobre 20 minut bez rezultatu. Wypłycamy, stopujemy i po niespełna 30 minutach wynurzamy się. Od Thomasa dowiadujemy się, że młoty pewnie gdzieś odpłynęły. No pewnie tak!! Za to śniadanie smakuje, jak zwykle, wspaniale. Kolejne zejście do wody opuszczamy, by po lunchu zanurkować na spokojnej rafie. Bardzo żywa i pełna różnych stworzeń okolica Gb-tila. Są rogatnice, anemony, kolorowe ukwiały i gąbki. Znów obserwujemy duże małże i wiele małych rybek.

Po południu płyniemy na wyspę Gemana Fushi, zamieszkał przez 1400 osób. Nie jest to miejsce turystyczne, więc dla tubylców stanowimy atrakcję. Mają tu "szpital", posterunek policji, biuro "sołtysa", szkołę, kilka sklepików i oczywiście meczet. Na wycieczkę decyduje się chyba 9 osób. Wraz z Robertem, gdy tylko dowiadujemy się, gdzie i o której jest zbiórka, dość szybko odłączamy się od grupy. Obchodzimy ją w poszukiwaniu tanich artykułów spożywczych, typu sok, cola, woda. Zaczepiają nas w porcie miejscowe chłopaki i zagadują. Dwóch z nich włada angielskim. Zostają zatrudnieni, jako nasi przewodnicy i prowadzą nas do sklepu (inne były o tej porze zamknięte). Później okazało się, że partnerka Thomasa, która jako tubylczyni, oprowadzała grupę po wyspie, robiła to tak, by do tego sklepu nie trafić. My zaś dokonaliśmy zakupów pełnych dwóch reklamówek foliowych. Starczyło nam picia do końca pobytu, a na całość wydaliśmy po 5 $ na łebka (w sumie 10$), przy czym naszym przewodnikom postawiliśmy po puszce soku wg własnego ich wyboru! Od niech też dowiedzieliśmy się, że banany, które porastają wyspy, można zbierać i zjadać za darmo, nawet jeśli są za płotem, a wystają na zewnątrz. Podziwiając i fotografując wyspę, zdziwieni obserwujemy nietoperze latające tu zamiast ptaków i to za dnia.

Ostatni dzień nurkowy

Malediwy

Ostatni dzień nurkowy to znów ranne polowanie na młoty, które gdzieś odpłynęły. Świadomie rezygnujemy z pobudki o 5-ej i nic nie tracimy, bo rekinów oczywiście nie było. Teraz czeka nas podróż na wyspę z lotniskiem, ale to dopiero jutro. Płuczemy sprzęt i rozwieszamy gdzie się da. Pakujemy się delikatnie, a po lunchu podpływamy na postój do jednej z wysp atolu. Stoimy na kotwicy jakieś 200 m od brzegu. Decydujemy się bez większego namysłu na wizytę kolejnej niezamieszkałej dużej wydmy obrośniętej palmami. Chętnych wiozą motorówkami. Mamy tylko okularki, płetwy i maski zostawiamy na statku. Zastaje nas obrazek, jak z bajki. Biały piasek kontrastuje z turkusem oceanu, a w delikatnym wietrzyku wyginają się liście wysokich palm. Budujemy zamek, co wprowadza zaciekawienie w szeregach koleżeństwa. Obchodzimy wyspę i widzimy ślady człowieka, pozostałości ogniska i ...śmieci. Z tej perspektywy rajskość wyspy ulatnia się.

Decydujemy się na powrót w pław. Nie mamy płetw, więc do pomysłu Roberta podchodzę sceptycznie. Wchodzimy do oceanu i płyniemy w kierunku statku. Z nami płynie też Michaelle, ale w płetwach. W połowie drogi przełamuje zadyszkę i spokojnie dopływamy do Galileo. Wdrapujemy się jeszcze kilkakrotnie na statek i skaczemy na główkę do wody. Reszta dobija po chwili motorówką. Wieczorem, po kolacji rozliczamy się wszyscy z Thomasem. Pozostałe "dolce" przeznaczamy na wino lub piwo. Wszyscy częstujemy się nawzajem szczęśliwi, że w ogóle zostały nam jakieś pieniądze. Francuzi częstują winem czerwonym, my odpłacamy się białym, a Ken i reszta sączy piwo.

Robert kończy montaż swojego filmu, który prezentujemy wszystkim na ekranie w mesie. Zbiera oklaski i pochwały. Kończymy pakowanie i podziwiamy noc, która przykryła ocean ołowianym niebem z gwiazdami. Lekka bryza i skaczące przy łodzi delfiny wywołują uśmiech na twarzy i jednocześnie nutkę smutku. To już ostatnia noc na Malediwach?

Wstajemy o 4.15, śniadanie mamy o 4.30, a parę minut po 5-ej odpływamy z Galileo do portu. O 6.30 odlatujemy z Huvadhoo do Male, skąd bez chwili przerwy, przebiegamy na lot do Doha w Qatarze. Tu zaś, po 3 h postoju, przez Monachium odlatujemy do Polski.

Wojciech Zgoła 2010-09-03

Tagi: malediwy