Podwodne Cabo Verde (Nuras.info 11/2011)

Zaraz lądujemy na Sal fot. Tomisław Stefaniak

Była kolonia portugalska, wciąż mało jeszcze znana w Polsce, wydaje się być niedoceniana turystycznie, szczególnie jeśli mówimy o odkrywaniu jej podwodnych tajemnic. Archipelag Wysp Zielonego Przylądka, w skład którego wchodzi 15 wysp, leży w środkowej części Oceanu Atlantyckiego i oddalony jest od wybrzeża Afryki Zachodniej (mniej więcej na wysokości Mauretanii i Senegalu) o 620 km.

Aż do wieku XV Wyspy pozostawały niezamieszkałe, kiedy to Portugalczycy sprowadzili afrykańskich niewolników. Dzisiejsi mieszkańcy Republiki są potomkami tychże niewolników i kolonizatorów, stanowią społeczność około 500 tys. ludności, z czego 75% to mulaci. Reszta jest pochodzenia afrykańskiego i w niewielkim procencie europejskiego, zwłaszcza portugalskiego.

Szukając najtańszego połączenia z Europy na Sal, trafiłem na Tuifly. Co prawda musieliśmy spędzić jedną noc we Frankfurcie (z Polski nie ma bezpośrednich lotów na Wyspy), to jednak i tak wliczając w podróż nocleg, wyszło znośnie.

Bez żadnych problemów samolot wzbił się ponad chmury, by po paru godzinach obniżyć pułap lotu i w końcu wylądować na kilkadziesiąt minut na wyspie-przystanku: Boa Vista. Część pasażerów, w tym nasza rejsowa siódemka, została na pokładzie i czekała na wymianę reszty miejsc. Wyszedłem na brzeg schodów samolotu uzyskując wcześniej zgodę personelu poprzez kiwnięcie głową na tak z szerokim uśmiechem smutnej generalnie stewardesy. Gorąco i piasek, to pierwsze, co poczułem wychylając głowę i mrużąc oko do wykonania zdjęcia.

Po chwili lecieliśmy już znowu. Samolot praktycznie tylko się wzniósł i od razu opadł. Wylądowaliśmy bezpiecznie na Sal, docelowej wyspie, na której przejmowaliśmy pokojowo jacht Polonus, by dotrzeć nim do Natal w Brazylii.

Po krótkich negocjacjach i wyciągnięciu kilku escudo z bankomatu, pojechaliśmy wynajętymi taksówkami do miasteczka portowego Palmeira. Słońce i temperatura ponad 30 0C dawały się we znaki. Kierowca zajechał do części rybackiej portu. Wyładowaliśmy bagaże, które nie wiedzieć skąd, od razu miały więcej chętnych do dźwigania. Tubylcy żywo zareagowali na białasów. Część zaoferowała od razu pomoc i to nie ważne jaką. Byli gotowi zarobić każde pieniądze, bo jak okiem sięgnąć bieda tu aż piszczała. Ktoś tam patroszył ryby, ktoś naprawiał sieci, a inny prosił Gabrysia o papierosa.

Po kilku minutach, nim zdążyliśmy zamówić pierwsze napoje chłodzące, ze zdezelowanych głośników popłynęły polskie szanty. Widać chłopaki znają się na rzeczy. Niebawem znaleźliśmy się na łajbie i zaznajomiliśmy z naszymi kojami.

Ze 3 miesiące wcześniej czyniłem poszukiwania pośród kilku obecnych na Sal centrów nurkowych. 3 różne odpowiedziały na moje zapytania mailowe. Z czego jedno z nich już na drugi dzień. Po sprawdzeniu oferty cenowej i warunków "sanitarno-epidemiologicznych" uzyskałem rabat, jeśli zapłacę za pakiet 6 zanurzeń. Było nas trzech w każdym z nas inna krew i jednogłośnie przyjęliśmy propozycję. Teraz zadzwoniłem grzecznie celem domówienia szczegółów nurkowych.

Dnia następnego

Cabo Verde

Dnia następnego wstaliśmy po 7-ej. Nadal było gorąco, choć poranki i wieczory dają, wydawać by się mogło, wytchnienie. Słońce w pionie świeci tu ponoć przez 350 dni. Objuczeni w sprzęt nurkowy, który przywieźliśmy ze sobą, wypatrujemy zamówionego wcześniej transportu. Lekko podenerwowani na obcej ziemi, czekając na spóźniającego się tubylca, zaczynamy konstruować plan B. Tyle, że na tym zadupiu nawet psy nie szczekały? Na szczęście pojawił się na widnokręgu srebrny bus, który okazał się tym naszym.

Zapakowani pojechaliśmy dalej, zabierając dodatkowych pasażerów po drodze. Jadąc mijaliśmy nieużytki, a na horyzoncie majaczył Ocean. Powierzchnia wyspy Sal wynosi 216 km2, a gdy uruchomimy wyobraźnię, kształtem przypomina głowę przechodzącą w szyję. Ma 30 km długości i 12 km szerokości w najszerszym miejscu. Odkryta w 1460 roku i początkowo nazwana Llana, wyspa ta dzięki odkryciu soli, po dziś dzień nosi nazwę Sal, co po portugalsku oznacza właśnie sól. Mijamy główne miasto wyspy Espargos, lotnisko oraz miasteczko Murdeira, by wreszcie dotrzeć na południowy kraniec wyspy, do miejscowości Santa Maria.

Tu mieściło się nasze Centrum nurkowe, którego początkowo nie mogliśmy znaleźć. Musiałem dzwonić do właścicielki, która na bieżąco nanosiła poprawki do ucha naszego kierowcy. Ta rozwijająca się turystycznie część wyspy Sal jest w tej chwili wielkim placem budowy. Powstają zamknięte osiedla i kompleksy hotelowe. Miejsce wydaje się idealne, bo plaże są tu rozległe i piaszczyste, a i ręka Stwórcy ukształtowała zatoczkę, którą ograniczają dwa mini przylądki Ponta do Sino i Ponta do Leme Bedj.

W końcu docieramy. Płacimy kierowcy umówioną wcześniej stawkę i tachamy nasz ekwipunek nurkowy kilkadziesiąt metrów głębiej w zabudowania. Tu zostajemy mile przywitani przez ładną i sympatyczną włoszkę, która okazuje się właścicielką bazy. Pokazuje nam rozkład pomieszczeń, opowiada o niepisanym regulaminie i pyta o certyfikaty. Po dopełnieniu formalności ubieramy się w pianki do połowy, ładujemy sprzęt na pakę terenówki i jedziemy do pomostu, który nazywamy molem. Jest przed 9-ą, a na deskach mola Sal-skiego toczy się gwarne życie. Rybacy handlują świeżutkimi rybami, od maleńkich "szprotowatych" po barakudy i mieczniki. Filetują, pakują, wedle życzenia klienta. Wszystko odbywa się na deskach pomostu, po którym większość chodzi na bosaka, a prócz tego biegają też i psy. Trzeba to smażyć na głębokim tłuszczu, choć nie powiem wyglądało smakowicie i niebezpiecznie zarazem!

Pod pomostem na głębokości kilku metrów stoją już dwa RIB-y. Romina, właścicielka bazy, osobiście dogląda załadunku sprzętu. Butle są już na pokładzie. Wskazuje nam naszą łódź, przedstawia przewodnika i po drabince pakujemy się do pontonu. Pośród nurkujących są Włosi, Portugalczycy, Niemcy i Brazylijczycy. Płyniemy szybko i sprawnie na nasze pierwsze zanurzenie.

Odprawa. Dzielą nas na 2 grupy. Będziemy nurkować na wraku "Boris", który znajduje się na głębokości 30 m. Wojtek spogląda pytająco na Gabrysia, ma uprawnienia P1, ale jest przecież w trakcie P2, a Gabryś jest instruktorem nurkowania. Wskakujemy przewrotką w tył. Sięgam jeszcze po aparat, bo staram się zawsze nurkować z aparatem lub kamerą. Tym razem zabieram świeżo "przebadaną" obudowę z wymienionymi uszczelkami. Była przetestowana w warunkach wanny i potem w przed dzień spuszczona na linie do oceanu. Schodzimy szybko coraz głębiej, dmucham w zatkany nos i bacznie obserwuję ewentualne przecieki. Mijamy głębokość 15 metrów. Wszystko ok. Jest 20, 25 metrów. Obudowa zaczyna parować. Zatrzymuje się na 28 metrach i zaczynam oglądać ją ze wszystkich stron. Mija chwila i Gabryś podpływa z pytaniem, czy coś mi się stało. Mnie nie - ale jest nie dobrze z obudową, która zaczyna się pocić? Podpływam natychmiast do przewodnika, pokazuję mu, że się wynurzam i dopływając do liny opustowej, "podchodzę", na granicy dopuszczalnej szybkości wynurzania, bliżej powierzchni. W tym czasie wypociło mi się trochę słonej wody do obudowy. Wiszę na 5 m robiąc przystanek bezpieczeństwa. Co jak co, ale ja jestem ważniejszy od aparatu. W czasie tych 3 minut z rozżaleniem przyglądam się imponującemu wrakowi "Boris", który leżąc na stopce i przy widoczności ponad 30 m, pięknie się prezentuje. Do tego moja grupa opływa go i penetruje nawet ładownię?

Przebijam głową powierzchnię. Mojżesz, kierowca RIB-a, jest zdziwiony i myśli, że mi się coś stało. Szybko pokazuję OK. i podaję obudowę. Wody jest w środku niewiele, ale i to wystarczy do zamordowania mojego aparatu. Nie będę już prawdopodobnie mógł fotografować dalszej, 99% -owej części podróży.

Mija 40 minut i nurkowie zaczynają się pojawiać. Obudowa leży tak, by woda wewnątrz nie atakowała aparatu, który skręcony jest ze stopką troszkę wyżej. Byle się nie przekręcała. Pomagam Mojżeszowi wyciągać sprzęt, który podają nurkowie. Tym zyskuję sobie jego uznanie i potem zawsze mnie zauważa i delikatnie się uśmiecha. Niestety konwersacja jest utrudniona, bo ja nie znam portugalskiego ani kreolskiego, a on żadnego poza wymienionymi.

Tłumacząc co się stało i wysłuchując ile straciłem, przepływamy w kolejne miejsce nurkowe. Wojtek jest najbardziej zafascynowany, bo to jego pierwsze nurkowania poza polskimi jeziorami. Zamieniamy butle, wysłuchujemy briefingu i w tych samych grupach lądujemy w wodzie, by zejść na 18 m głębokości. Jesteśmy w miejscu o nazwie "Farol". Są tu 3 ścianki - korytarze, które tworzą bardzo ciekawe formacje skalne. Pośród nich pływają ławice ryb, między innymi sumików. Są pipefish, parotfish i duże nadymki. Schodząc niżej widzimy spore mureny, które w charakterystyczny sposób otwierają i zamykają pyski. Temperatura wody zarówno przy powierzchni, jak i przy dnie utrzymuje się na poziomie 26 0C.

Wychodzimy sprawnie z wody i "odjeżdżamy" do pomostu. Terenówkami docieramy do bazy i mamy teraz około półtorej godziny przerwy. Jesteśmy głodni, ale tu w pobliżu nie ma sklepików i barów. Romina w swojej wspaniałomyślności przynosi nam wodę mineralną i jabłka, co przyjmujemy z nieskrywaną radością. Po spłukaniu słonej wody i nasmarowaniu się blokerami przeciw słonecznymi, znajdujemy leżaki. Przesuwamy je w cień i odpoczywamy.

Następne miejsce

Cabo Verde

Następne miejsce jakie odwiedzamy pod wodą to "3 Grotos". Naszą przewodniczką jest teraz fajna dziewczyna, która przed południem płynęła drugim RIB-em. Zapowiada się bardzo ciekawie. Pierwsza z grot jest największa i swobodnie do niej wpływamy. Jesteśmy na 20 m głębokości i spostrzegamy białą murenę. Wypłycamy i zaglądamy do 2 i 3 groty. Są duże najeżki i widzimy wielkiego groupera, który mógł mieć, odliczając fakt, że woda powiększa, jakieś 1,2 m. Są mureny heleny, grey triggerfish i piękny homar. Po raz pierwszy widzę też spidercraby.

Po powrocie do bazy i przepłukaniu sprzętu w słodkiej wodzie bierzemy prysznic i Romina odwozi nas na przedmieścia Santa Maria, gdzie z łatwością łapiemy okazję. Polonus jest już zatowarowany. Chłopacy spisali się na medal. W między czasie kapitan podejmuje decyzję o rozpoczęciu rejsu. W części, w której nurkowaliśmy jest tak fajnie, że chcemy następny dzień spędzić właśnie tam, tym bardziej, że załoga będzie miała wolne, gdy my zajmiemy się nurkowaniem. Wyruszamy późnym wieczorem, by następnego dnia, wczesnym rankiem stanąć na kotwicy niedaleko od naszego mola.

Schodzimy na 30 m głębokości, a tu, zasłaniana przez barweny, odpoczywa sobie płaszczka stingaray. Grota, którą wybrała świetnie się do tego nadaje. Ma dwa wyjścia i jest tak niska, że tylko ktoś mały albo duży, acz płaski, może tam wpłynąć. Chciałoby się tu wykupić weekend All inclusive z opcją "skrzela", ale powietrze nieubłaganie się kończy. Po przystanku bezpieczeństwa wychodzimy pełni wrażeń. Przemieniamy puste butle na pełne i odpływamy tylko kawałek dalej, by kontynuować zanurzenie w "Choclassa". Nisza jest tak długa i ciekawa, że nawet te dwa nurki to stanowczo za mało. Znów jest bajecznie i kolorowo. Przejrzystość wody pozwala na wypatrywanie okazów fauny i flory. Duże najeżki pływające po 2, 3 sztuki są najbardziej płochliwe. Gdy tylko zorientują się, że coś puszczającego bąble zaczyna płynąć w ich kierunku, czmychają na boki.

Miejsce to spokojnie zaliczam do pierwszej 5-tki najlepszych miejsc, w jakich dane mi było dotąd nurkować, a my po dłuższej przerwie w barze na lunchu wsiadamy do RIB-a, by zanurzyć się w Oceanie Atlantyckim wyspy Sal po raz ostatni. Po naradzie z kolejną, trzecią już, sympatyczną Włoszką, jako przewodniczką, wybieramy miejsce Cavala-3 Grotas. Schodzimy tam z innej strony i początkowo jest fajnie. Osiągamy nawet 33 m głębokości i wtedy zaczynają się schody w postaci przybierającego na sile prądu. Trzymam w rękach kamerę, która stanowi dodatkowy opór i zajmuje ręce, które mogłyby się przydać do tzw. podwodnej wspinaczki wysokogórskiej. Filmowanie staje się niemożliwe, a przewodniczka oczami spod maski wydaje się rozkładać bezradnie ręce. Machamy ostro płetwami i pomagamy sobie łapiąc skały. Powietrza ubywa szybciej niż zwykle, a my trzymamy się wciąż tych 20-tu kilku metrów głębokości. Sprawdzam stan gazów i myślę powoli o oderwaniu się od dna, które nie chce wypłycić, zrobieniu przystanku bezpieczeństwa w toni, niesiony prądami, strzeleniu bojki i czekaniu na ponton. Gdy mam dać znak towarzyszom o moich zamiarach, zauważamy linę opustową przytwierdzoną na stałe do skały. Dopływamy do niej i z zachowaniem procedur wychodzimy zziajani na powierzchnię. Szlag mnie trafia i całe szczęście, że pani divemasterka nie rozumie po polsku. W sumie nie jej wina, że zaczęło "wiać" z jednej strony, ale z drugiej, mogła to przewidzieć i wybrać nam inne miejsce nurkowe.

Widząc nasze miny, szczególnie moją, przeprasza nas za ten silny prąd gestykulując, jak to mają w zwyczaju Włosi. Wychodzimy na molo i jedziemy do bazy. Płuczemy sprzęt i rozwieszamy w przewiewnym miejscu, by choć trochę odtajał. W między czasie, jeszcze przed ostatnim nurkowaniem proszę Rominę o napełnienie słodką wodą techniczną kilkunastu plastykowych baniaków kilku litrowych. Oczywiście zapłacimy za tą wodę, jednak mamy prośbę, by nas ze sprzętem oraz tą wodę zawieźli RIB-em na Polonusa, bo "dyganie" naszym mini pontonikiem będzie straszne. Teraz po zakończonych nurkach, nie dosyć, że mamy napełnione butle zaniesione do RIB-a, to jeszcze nas odwożą na jacht i po rozładowaniu z powrotem na molo. Ostatnie godziny słońca spędzamy bowiem wśród Kreoli. Zjadamy lądowy posiłek złożony z ryby z grilla, ryżu i surówki. Następnie, porozbijani na małe grupki przeczesujemy stoiska z pamiątkami i opędzamy się, od co niektórych natrętnych Senegalczyków, handlujących różnościami afrykańskimi i chińskimi.

Punktualnie o 8.30 z Polonusa odbiera nas RIB. Wraz z grupą nurków płynąc do miejsca nurkowego "Choclassa deep" montujemy sprzęt. Briefing i do wody. Schodzimy na około 20 m głębokości. Przed nami i pod nami ciągnie się dość płaskie i początkowo nieciekawe dno. Jednak po chwili płynięcia i rozglądania się we wszystkie strony, dopływamy do półki skalnej. Schodzimy głębiej i owa półka okazuje się szeroką i długą niszą skalną. Gdyby patrzeć wzdłuż, stanowi jakby pół tunel o szerokości spokojnie mieszczącej 3-4 nurków płynących obok siebie. Najciekawsze jest to, że pod tą niszą były ogromne ławice ryb. Bardzo liczne i bardzo różnorodne. Poczułem się jak w filmie National Geographic. Miałem ze sobą kamerę, a aparat chyba tylko cudem uniknął śmierci w słonej wodzie, bo po wyjęciu z obudowy działa do dziś. Wpływając w ławice ryb chirurgów, barwen i innych kolorowych, odsuwały się dopiero tuż przede mną i to na zasadzie: "wpływaj gościu i spływaj". Jakby ustępowały miejsca, by zaraz za mną zamknąć naturalną kotarę z własnych, rybich ciał. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem takiego zachowania ryb. Owszem pozwalały dopłynąć blisko siebie, ale albo odpływały tworząc "dziurę", albo całą ławicą migrowały w sobie tylko znanym kierunku. Wpływając do tego półtunelu i przypatrując się wgłębieniom skalnym, pęknięciom i grotom, zauważałem liczne langusty, mureny i kraby. Wśród ryb dostrzegałem też mniej liczne tuńczyki, Jack Fish i duże najeżki.

W końcu, gdy słońce chyli się już ku zachodowi, partiami dostajemy się na jacht. Czynimy przygotowania do dalszego rejsu, który ma nas zaprowadzić na wyspę Fogo. Po ponad dobie, wczesnym rankiem dobijamy do pirsu na Fogo. Tu nie ma Centrum nurkowego, choć wyspa kusi podwodnymi tajemnicami pochodzenia wulkanicznego. Lubią wokół niej ponoć pływać rekiny. Po dniu spędzonym na lądzie, wracamy na jacht i wraz z Wojtkiem ubieramy ABC i wytrwale snorklujemy po zatoce. Okazuje się, że cała wyspa jest podwodną górą, a otaczający ją Atlantyk już zaledwie 5 km od brzegu osiąga ponad 5000 metrów głębokości. Wyjątek stanowi podwodne połączenie z widoczną na horyzoncie inną wyspą Brava. Można by tu było przypłynąć kiedyś jachtem ze sprężarką na pokładzie i spenetrować tutejsze zakamarki. Gdy tak snorklujemy schodząc na 5-7 m głębokości, na tle czarnego piasku widzimy kraby pustelniki, barweny, a kawałek dalej zauważamy dwie Flying gurnard, (łac. Dactylopterus volitans). Jedna jest dużym okazem, a druga wyraźnie mniejsza. Wynurzamy się i mówię Wojtkowi, że zejdziemy nad samo dno i żeby je obserwował, jak podpłyniemy bliżej. Charakterystycznie chodzące po dnie, gdy przekraczamy niewidzialna granicę, otwierają swoje skrzydła przypominające trochę helikoptery z filmu "Avatar" i odpływają kawałek dalej. Gdy braknie nam oddechu i wynurzamy się, z polskiego zwane Pływającymi kurkami, znów spokojnie penetrują piasek w poszukiwaniu pokarmu. Powtarzamy to kilka razy, by dać im w końcu spokój.

Powracając na pirs, czynimy zadość higienie ciała przy pomocy słodkiej wody i o zmierzchu wypływamy w dalszy rejs. Teraz już bez przystanków, w ciągu kilkunastu dni zamierzamy dopłynąć do Brazylii, by znów zanurzyć się w Atlantyku, tyle, że już po drugiej stronie akwenu.

Wojciech Zgoła 2011-11-28

Tagi: cabo verde