Przez Atlantyk (Nuras.info 10/2011)

Cotopaxi bez chmur

Ponad rok wcześniej (pocz. 2010) nasz skipper Jarosław Gabryelski (Gabryś) zarezerwował łódkę, którą ośmiu śmiałków miało przepłynąć Ocean Atlantycki. Z owych ośmiu, sześciu członków załogi musiał dobrać, bo pozostałą dwójkę stanowili: on sam i bosman (stały członek załogi z ramienia armatora).

Pierwsze wspólne spotkanie "siedmiu wspaniałych" odbyło się na 2 miesiące przed rejsem. Umówiliśmy się na Starym Rynku w Poznaniu, by się zapoznać, poczynić pewne ustalenia i napić piwa.

Nadszedł wreszcie czas wyprawy

Cotopaxi bez chmur

W bardzo dobrych nastrojach (choć pewnie również z jakimiś tam obawami) wylecieliśmy z poznańskiej Ławicy, by po 2 godzinach wylądować we Frankfurcie nad Menem, zjeść kolację i trochę się przespać.

Następnego ranka (ciemnego jeszcze) czekał nas podniebny rejs do Republiki Zielonego Przylądka. Tuż po południu, po jednym międzylądowaniu na wyspie Boa Vista, znaleźliśmy się szczęśliwie (i z kompletem bagażu) na wyspie Sal.

Przedtem, jeszcze na lotnisku w Poznaniu, nasz sponsor Avans zaopatrzył nas w prowiant (między innymi hermetycznie zamknięte wędliny), proszek izotoniczny (piliśmy minimum po szklance dziennie) oraz koszulki, polary i czapeczki.

Wyspa Sal

Cotopaxi bez chmur

Teraz, już na afrykańskiej ziemi, musieliśmy zamówić aż 3 taksówki, by się pomieścić. Po krótkich negocjacjach cenowych, uzyskany wynik satysfakcjonował obie strony i już po 20 minutach jazdy wypakowaliśmy się w części portowej Sal, a dokładnie w Porto Palmeira. "Bród smród i ubóstwo" rzuciły się w oczy od razu. Jednak tubylcy szybko nas zaskoczyli. Wystarczyło im słownie kilka minut, by odgadnąć naszą mowę i już ze zdezelowanych głośników popłynęły polskie szanty.

My też nie zastanawialiśmy się długo i w efekcie, potęgowanym upałem i duchotą oraz polskimi rytmami żeglarskimi, dokonaliśmy pierwszych zakupów. Piwo i cola - co kto lubi!

Po zorganizowaniu transportu (bączkiem), bagaże wraz z kapitanem, podpłynęły do naszego jachtu, a my przespacerowaliśmy się chłonąc tutejsze klimaty. Powitał nas armator Piotr Mikołajewski, który płynął w IV etapie wyprawy "Śladami Śmiałego". Wymieniliśmy uprzejmości i złożyliśmy "towar" z bączka na pokład. Poznaliśmy się z Przemkiem Gielem - bosmanem i rozdzieliliśmy pomiędzy siebie koje. Wylądowałem na rufie wraz z Wojtkiem i bosmanem. Krzysztof, jako niepełnosprawny pełną gębą zajął koję w mesie, a reszta: Arek, Tomisław, Maciej wraz z Gabrysiem - kapitanem, zajęli koje dziobowe.

Promienie słoneczne padały pionowo i w ruch poszły smarowidła przeciw słoneczne. Pod pokładem nie do wytrzymania, a i o cień trudno. Byle do wieczora ? W międzyczasie potwierdziłem nurkowania dla trójki z nas, a tymczasem załatwiliśmy transport do "centrum". Trafiliśmy na "rynek", czyli taki plac, na którym trwały roboty brukarskie. Znaleźliśmy knajpę i usiedliśmy, a Arek z Tomkiem poszli do "Supermarcato" sprawdzić towary i ceny. Tutejsze Kreolki, mają zwyczaj noszenia ciężarów na głowie, co przyjęliśmy z zainteresowaniem fotoreporterski.

Wieczorem wraz z załogą etapu IV zjedliśmy kolację we włoskiej restauracji - ponoć najsympatyczniejszej po tej stronie wyspy.

Pierwsza noc na jachcie nie była łatwa. Moja koja miała co prawda 190 cm długości, ale na szerokość ledwo się mieściłem. Po bokach deski. Śmiałem się potem i prosiłem bosmana, by dorzucił wieczko - będzie, jak w trumnie! Oba otwarte luki, wraz z otwartą zejściówką, trochę przechłodziło nam pomieszczenia pod pokładem i jakoś posnęliśmy.

Wczesnym rankiem Gabryś, Wojtek i ja, pojechaliśmy na drugi koniec wyspy. Centrum nurkowe czekało już na nas. W tym czasie pozostali żeglarze zaprowiantowali jacht, co było wyzwaniem i dużą odpowiedzialnością, szczególnie jeśli chodzi o zapas wody pitnej. Mogliśmy być na Atlantyku nawet ze 20 dni (bez lądu), bo z wiatrami nigdy nie wiadomo. Do tego przy Równiku panuje (ponoć) strefa ciszy.

Podążając tropem nurków, dopełniliśmy formalności papierkowych, spakowaliśmy się na terenówkę i zostaliśmy zawiezieni przez przesympatyczną właścicielkę bazy Rominę, na pomost - molo, gdzie czekał już na nas RIB. Tego dnia zrobiliśmy trzy zanurzenia i późnym popołudniem wróciliśmy na jacht.

Towar był już zadekowany, bakisty i jaskółki pełne wody, ryżu, makaronu i innych smakołyków, którymi raczył nas potem Kuk - Arek.

Biorąc zaś pod uwagę urok drugiej strony wyspy Sal i po załatwieniu formalności paszportowo-portowych, wypłynęliśmy rozpoczynając rejs, by przez noc okrążyć wyspę i wczesnym rankiem znaleźć się blisko molo. Staliśmy na kotwicy, więc pełna parą odbywały się już wachty, w tym oczywiście wachta kotwiczna.

Dziś znów nurkujemy trzykrotnie, a reszta załogi ma czas dla siebie. Po południu robimy ostatnie zakupy. Chłopcy próbują kupić żyłkę, którą tutejszy rybak wyplątuje z ogromnego kłębka, ale po godzinie udaje mu się uzyska jedynie kilkanaście metrów i rezygnują z zakupu. Jemy tutejsze lądowe specjały i wieczorem podnosimy kotwicę.

Płyniemy do wyspy Fogo na południe Archipelagu Capo Verde

Cotopaxi bez chmur

Po dobie na oceanie dobijamy do pirsu zatoki portowej w Porto de Vale de Cavaleiras, tej wulkanicznej wyspy. Przychylny kapitan ze szczątkową znajomością angielskiego załatwia nas dość szybko i na szczęście pozytywnie. Bosman zostaje na Polonusie, a my wynajmujemy tutejszego przewodnika i jedziemy odkrywać Fogo. Wpierw kierujemy się do największego miasta Säo Filipe, a potem pod czynny wciąż wulkan, który ostatnią erupcję miał w 1995 r.

Wyspa ta leży pomiędzy wyspami Santiago i Brava, a uformowany po ostatniej erupcji krater został nazwany Pico Pequeno.

Jedziemy rozklekotanym pikapem, modląc się, by nie zdarzył się jakiś wypadek. Ostatnie kilometry pokonujemy w wydartej lawie i wyrównanej drodze, by dotrzeć pod charakterystyczną kalderę o szerokości 9 km, której ściany maja 1 km wysokości, a w centrum widnieje szczyt wulkanu Pico. Jesteśmy w wiosce Chä das Caldeiras. Małe dzieci handlują tu pamiątkami wyrzeźbionymi w pumeksie wulkanicznym. Śmierdzi siarką, a tutejsi ludzie nie chcą się stąd wyprowadzać, ryzykując prysznic z lawy i pyłu wulkanicznego.

Zwiedzamy winiarnię i kosztujemy schłodzone, białe, wytrawne wino. Czas ucieka i w końcu wracamy, obserwując po drodze pasące się wolno kozy i osły, szczekające psy i endemiczne zimorodki. Wysoko nad nami, Wojtek dostrzega sokoła. Zjeżdżamy z gór, by bezpiecznie dotrzeć do Säo Filipe. Przewodnik poleca nam restaurację, gdzie jemy smaczna rybę piłę w sosie kokosowo - curry, a na deser smakujemy rozmemłaną papaję podana z tutejszym, wyschniętym kozim serem.

Po powrocie na jacht wraz z Wojtkiem ubieramy ABC i snorklujemy po zatoce. Pod sobą, na głębokości 10 m, mamy piaszczyste dno. Widzimy i śmieci i fajne, kolorowe rybki. Potem, korzystając, z uprzejmości kapitana portu, przy pomocy wiadra i rozciętej w połowie plastykowej butelki, robimy sobie kąpiel w słodkiej wodzie.

Wojciech Zgoła 2011-10-21

Tagi: nuras, atlantyk